czwartek, 30 kwietnia 2020

Podchody - gra w lesie fikcji.

"Złóż ręce tak by sen zaczerpnąć
 tak jak się czerpie wody ziarno
a przyjdzie las: zielony obłok
i brzozy pień jak struna światła".
 (Z. Herbert Las Ardeński)
 https://repozytorium.ukw.edu.pl/bitstream/handle/item/5829/Las%20w%20poezji%20Zbigniewa%20Herberta.pdf?sequence=1&isAllowed=y
Każdy ma własny las. Miejsce wypraw, wspomnień, spokoju i odosobnienia. Momentów ciszy i zagubienia. Ale nie idziemy w tę stronę.
"Las jest ogrodem o rozgałęziających się ścieżkach". (J. L. Borges Fikcje)
"Nawet kiedy w lesie nie ma wydeptanych ścieżek, każdy może wytyczyć własną drogę, decydując się skręcić w lewo lub prawo przy drzewie i dokonując kolejnego wyboru przy każdym następnym napotkanym drzewie. 
Lasy to metafora tekstu narracyjnego; nie tylko tekstu bajek, ale jakiegokolwiek tekstu narracyjnego. (Są takie lasy jak Dublin, gdzie zamiast Czerwonego Kapturka możemy s potkać Molly Bloom)". (U. Eco Sześć przechadzek po lesie fikcji)
Nie trzeba zaraz sięgać po J. Joyce'a i przedzierać się przez Ulissesa, 
żeby trafić w gęstwinę. Ostatnio poczyniliśmy kilka wycieczek, które prowadziły przez rezerwat realizmu magicznego z jego lasem półcienistych znaczeń. O swoich wyprawach przez lasy fikcji pisała wcześniej Kumiko (Introlektorium 1, pod etykietą Teksty). Nieprawdopodobnie gęsty las opisali autorzy wspólnej ekspedycji w poście poniżej. Napotkany tam kot poszedł przed siebie swoją ścieżką
a bohaterów fikcyjnej podróży, autorzy zatrzymali w kadrze z napisem "koniec opowieści". Tylko, ze to tak nie działa. My, czytelnicy, pozostaliśmy w tym lesie przy drzewie, wypatrując dalszej drogi. I każdy na pewno dostrzegł inną. To zależy od mapy, którą ma się w głowie. Są na niej zaznaczone znane miejsca i nierozpoznane szlaki literackich doświadczeń, metaforycznych niedookreśleń i symbolicznych odwołań. Oraz własne, wydeptane w realnym życiu ścieżki - czyli wszystko to, co przeżyliśmy dotąd. Trwa gra. Dostrzegamy kolejny znak.
Do mnie nagle, zza kilku drzew, pomachała gromadka dzieciaków. Pozostawiając Jasia i Malgosię zmierzających do chatki Baby Jagi w ich bajce, 
pobiegłam za inną parą, bo na drzewie, za którym stali, siedział Walter Moers i puszczał do mnie oko.
Tu zaczyna się moja ścieżka, którą chciałabym Was poprowadzić. Uwielbiam te "leśne" podchody. Mam nadzieję, że znajdziecie na nie ochotę następnym razem.

środa, 29 kwietnia 2020

"Konkurs pod pretekstem" - laur(ka)

Zwycięzców wieńczy laur. W naszym skromnym (acz nieustannym) konkursie, laureatów honorujemy laurką. Ozdobioną liściem lauru, z gratulacjami i najlepszymi życzeniami:)
Zasłużenie ją otrzymują, ponieważ: byli z nami obecni myślą, poczynili słowem pisanym tekst i nie zaniechali jego wysłania na adres podany - co dla naszej wspólnej przyjemności czytania ma pierwszorzędne znaczenie.
Przyjemność lektury skłoniła poruszonych czytelników do uznania pierwszorzędności wszystkich tekstów. Zaś pierwszorzędni ich autorzy - "wespół w zespół" - napisali przyjemny tekst do niniejszej laurki. Z bukietem najlepszych pomysłów na przyszłość, zamieszczam go wraz z uśmiechem kota z Cheshire.*

To nie jest tak, że nie zdawał sobie sprawy z beznadziejności sytuacji. Mógł co najwyżej nie zdawać sobie sprawy z konsekwencji, to prawda, ale opłakany stan rzeczy diagnozował od razu. Miał z nim spore doświadczenie i to powinno przez te wszystkie lata zbudować w jego głowie wystarczająco solidne podwaliny mądrości, by teraz obrócił się na pięcie i rzucił pędem w kierunku, z którego jeszcze przed chwilą z taką zawziętością przedzierał się przez leśny gąszcz razem z siostrą. Mądrość jednak nie wykiełkowała wystarczająco silnie, bo Jaś skłonił się kulturalnie kotu w dziwnym kapeluszu o jeszcze dziwniejszym uśmiechu i ostrych jak brzytwa pazurach.
Zaczęło się całkiem niewinnie. Śnił mu się Pan o czarnej twarzy i białych okularach, w czarnym płaszczu i białych rękawiczkach. Polecił mu śmiertelnie poważnym głosem, podążać za białym królikiem. Jaś spytał dlaczego i dokąd dojdzie, ale odpowiedź przerwał szum zbliżających się syren. Obudził go budzik ustawiony w telefonie jego siostry, a kiedy na jego pomruki niezadowolenia nikt nie odpowiedział, rzucił w puste już łóżko swojej bliźniaczki poduszką. Dochodzący z kuchni szum gotowanej wody w czajniku oraz dźwięki radia utwierdziły go w przekonaniu, że Gosia nie tylko jest już po wszystkich porannych ćwiczeniach, ale też wszystkich porannych wiadomościach. Obie te rzeczy stosowała regularnie jak lekarstwo, a jego drażnił ciągły odgłos powiadomień z telefonu, zwłaszcza dzisiejszy, który przerwał mu niezwykły sen. Kiedy szli do szkoły, Jaś uważnie lustrował przestrzeń w poszukiwaniu króliczego tatuażu na łopatce, breloku do kluczy lub tornistra w postaci króliczego ogonka, czy choćby przechodnia z playboyem pod pachą. Nic takiego nie znalazł i kiedy już się poddał stojąc pod drzwiami szkoły, Małgosia zatrzymała się nagle, zaczęła robić jak szalona zdjęcia i spytała czy wiedział od kiedy hodują króliki w klatkach przy szkole. Istotnie, na środku szkolnego chodnika stał królik i Jaś mógłby przysiąc, że ma na pyszczku ślady ciasta piernikowego, a w oczach blask irytacji swoją nagością. To wtedy podjął decyzję, żeby zamiast do szkoły, pociągnąć swoją siostrę za królikiem, kicającym w stronę krzaków szkolnego ogrodzenia. Jak na ogrodzenie był to niezwykle długi żywopłot. Rodzeństwo miało wrażenie że idzie co najmniej dwie godziny, ale dziwnym trafem w ich telefonach wyczerpały się baterie, a zegarki stanęły. Kiedy wyczołgali się wreszcie z bluszczu, ich oczom ukazała się szeroka równina. Małgosia doskonale zdawała sobie sprawę, że w ich małym mieście nie było takich skwerów ani placów miejskich. Oboje podświadomie czuli, że powrót nie będzie łatwy, a teraz jeszcze ten kot w kapeluszu.

Kot wyrósł przed nimi tak niespodziewanie, że nie zdążyli wydusić z siebie nawet słówka. Tymczasem nieoczekiwany przybysz, nie okazując najmniejszego zdziwienia pojawieniem się Jasia i Gosi, skłonił się przed nimi z zaskakującą elegancją. Rodzeństwo spojrzało po sobie z jeszcze większym zdumieniem w oczach. Oto czarny kot, jakich wiele mijali na ulicach swojego miasta, uchyla przed nimi swojego kapelusza i kłania się niczym staromodny dżentelmen z przełomu dawnych wieków.
                - Wy jesteście synami Adama i Ewy ? – zapytał tajemniczy kot
Gosia aż pisnęła ze strachu, słysząc ludzką mowę z ust dziwnego kota. Jaś, który nadal żył swoim bajkowym snem sprzed godziny, zdawał się jednak ignorować ten niecodzienny fakt. Nawet, jeśli od Wigilii, kiedy dałby się on w jakikolwiek sposób wytłumaczyć, dzieliło ich jeszcze dobrych kilka miesięcy.
                - Nie… nasi rodzice to… - zaczął, lecz kot mu przerwał z tańczącym błyskiem w oku
Teraz Jaś też się przestraszył, podejrzewając swego zwierzorozmówcę lub siebie samego co najmniej o atak obłędu.
                - Nie, nie ! Synowie Adama i Ewy, następcy i dziedzice… Ludzi. – wtrącił kot
Jaś był już pewny, że z tym kotem jest coś mocno nie w porządku. W Adama i Ewę, rzekomych pierwszych ludzi, wierzył przecież już tylko ten dziwny ksiądz, do którego chodził w szkole na religię dla wyższej średniej… no i ci jego dziwni znajomi z klasy, którzy chodzili do kościoła co niedzielę… i Gosia… Przecież to tylko bajki, pomyślał. Ale czy na pewno ? – podpowiadał mu powoli jego wyraźnie przegrzany już mózg. Wczoraj przecież Jaś uznałby także kota w kapeluszu za bajkę. A jednak teraz go widzi przed sobą, z krwi i kości czarnego sierściucha.
                - Chciałbym zaprosić was na małą wycieczkę do mojego miasta. To niedaleko – powiedział kot, wyrywając Jasia z filozoficznych rozważań
Gosia obserwowała kota w kapeluszu już z nieco większą ufnością. Może skoro jest taki miły i mówi coś o Adamie i Ewie, to nie zrobi im żadnej krzywdy? A jeśli udowodni Jasiowi, że Adam i Ewa naprawdę istnieli, poziom jej radości z życia skoczy wielokrotnie.
                - Jak się tam dostaniemy ? – zapytała bez zastanowienia
Zadowolony kot klasnął w swe małe łapki i oto na horyzoncie ukazał się latający samochód, kierowany przez rudego chłopca, dziwnie podobnego do Jasia, ale mającego równie dziwne, spiczaste uszy.
                Małgosia spojrzała na Jasia. Oczekiwała, że brat, który zawsze ma na wszystko odpowiedź, zaradzi tej dziwnej sytuacji. On znów chwilę myślał i myślał. Kot w kapeluszu z niecierpliwością przyglądał się rodzeństwu, które nie zrobiło nawet kroku w stronę jego fantastycznego pojazdu. Co kilka dni starannie, wraz z pomocą rudego chłopca, czyścił każdy zakamarek auta o czerwonej i lśniącej jak brzytwa karoserii. W świetle popołudniowego słońca samochód prezentował się bardzo majestatycznie. Jaś nadal stał dumając nad czymś, a Gosia doszukiwała się w jego brązowych oczach odpowiedzi albo chociaż wskazówki. Otrzymała niestety, dobrze znany jej wyraz dziwnej głębokiej pustki – jakby myśli, które kłębiły się w głowie brata były jedynie nic nieznaczącym echem.
- Wsiądą państwo? Gwarantuję, że odstawimy was przed zmrokiem – kocie wąsiska delikatnie uniosły się w górę. Każdy ruch przez niego wykonywany był niezwykle finezyjny. Małgosia przez chwilę zastanawiała się , skąd w zwierzęciu tyle gracji. Jaś po chwili rzekł z niezwykłą śmiałością:
- Nie jesteś królikiem, prawda? – chłopiec wlepił swoje ślepia w czarną sierść kota, doszukując się najmniejszego „króliczego” aspektu, choćby białej plamki futra.
- Wydaje mi się, że jestem jedynie czarnym kotem w kapeluszu – westchnął kot, uważnie oglądając siebie.
- Czy tam dokąd chcesz nas zabrać, mieszkają króliki? – Jaś nadal dociekał.
- Nie drażnij go, jeszcze nas podrapie albo rozjedzie tym swoim gruchotem – szturchnęła brata Małgosia, dając mu jednocześnie do zrozumienia, że trzeba jak najszybciej wsiąść do samochodu lub uciec do domu. Jaś zignorował jej szeptanie.
- Króliki... hmm... – zamyślił się kot, gładząc puszystą łapką swój pyszczek. Wyglądał teraz jak groteskowa reprodukcja „Myśliciela” Rodina – Nie przypominam sobie… chociaż… Margo! – odwrócił się do rudego kierowcy. Miał on na sobie koszule w biało-niebieską kratę i krótkie brązowe spodnie z szelkami. Gdy się na niego patrzyło, od razu na myśl przychodziło wyobrażenie mieszkańców Irlandii.
- Czy w naszym mieście są króliki? –zapytał, a Margo bez zastanowienia odpowiedział.
- Tylko jeden, ale jest już bardzo, bardzo stary, niektórzy mówią, że już oślepł i ogłuchnął – mówiąc to wyprostował się na fotelu kierowcy.
- A to ci niespodzianka – powiedział kot jakby do siebie – faktycznie, mieszka u nas jeden bardzo, bardzo stary królik…

Dzieci popatrzyły po sobie ze zdziwieniem i wahaniem. Gosia pociągnęła brata za koszulkę, odchodząc na bok.
- Myślisz, że możemy im ufać? Mama powiedziałaby, że to nierozsądne jechać gdzieś z obcymi. – zaczęła cicho.
Chłopiec wzruszył ramionami. Co innego mają do wyboru? Może chociaż królik będzie w stanie powiedzieć im, co się stało. No bo jak inaczej? Kot wydaje się nietrzeźwy, chłopak za kółkiem zdecydowanie za młody na siedzenie na fotelu kierowcy, a samochód wyciągnięty z bajek. Zresztą, czego miał się spodziewać? O jego ambitnym planie gonienia wszystkich napotkanych królików przesądził sen, w którym jakiś przypadkowy człowiek mówi mu, żeby tak zrobił. Przynajmniej był to człowiek, a nie hybryda z dwiema psimi głowami albo smok miniaturka, który wyskoczył z kartonika po soku pomarańczowym. Teraz to i tak nieważne.
- Mama mówi wiele różnych rzeczy, ja chcę zobaczyć starego królika. – machnął ręką na marudzenie siostry i wsiadł do auta – Do królika, a potem do domu i żadnych wykrętów.
Pewnie w duchu liczył na to, że takie ostrzeżenie będzie wystarczające, ale pijacki uśmiech kota w kapeluszu, którego rondo zdawało się falować, sugerował, że podpisuje cyrograf.
Gosia wyglądała, jakby też dobrze to widziała i była jeszcze mniej przekonana do pomysłu brata. Ale nie miała siły przebicia – jak on się już na coś uparł, to nie szło przekonać. Wzruszyła jedynie ramionami i z obojętną miną usiadła obok. W głowie jednak uważnie zmówiła wszystkie modlitwy, jakie tylko pamiętała, niemal błagając o ratunek.
- Miłej zabawy – życzył kot.
Margo odpalił silnik i powoli zaczęli się oddalać od tamtej polany.
- On nie jedzie? – zapytał wreszcie Jaś.
Margo obrócił się lekko, a potem znów skupił na jezdni.
- Chodzi ci o Kota? Nie, on lubi swoją okolicę i swoje ścieżki. I ma swoje sposoby na dotarcie do miasta. Nie żeby kiedyś wpadał w odwiedziny. – mruknął Margo.
Nie przejechali jednak nawet połowy trasy, a przynajmniej tak myślało rodzeństwo, bo wspomnianego miasta nigdzie nie było widać, kiedy świat zaczął wirować. Drzewa wyginały się na różne sposoby, rozciągały i zwężały zupełnie nienaturalnie. Trawa zmieniała kolor, rosła szybciej i już sięgała drzwi pojazdu. Gołębie, które znikąd pojawiły się nad ich głowami, zaczęły skrzeczeć nieznośnie, a w tym hałasie chłopiec mógł przysiąc, że słyszał krzyki i wołania o pomoc, ledwo zdążył jednak spojrzeć w górę, a płacz zamienił się z sarkastyczny śmiech. Niebo rozdarła błyskawica szerokości kilkunastu metrów i ptaki zniknęły tak nagle, jak się pojawiły.
Poczuł, że poci się cały. W zdziwieniu i przerażeniu spojrzał na kierowcę, ale ten także się zmienił. Oczy miał całe szare, bez tęczówki i źrenicy. Jego rude włosy wiły się dziwnie i Jaś dopiero wtedy zauważył, że to nie włosy. To były dżdżownice. Oślizgłe rude dżdżownice.
- M-margo? – pisnął i  pożałował, jeśli jego siostra usłyszała ten dźwięk to nigdy nie przestanie z tego żartować. Zanim zdążył sprawdzić, czy rzeczywiście dziewczynka to słyszała, oczy otworzyły mu się szerzej, bo Margo odwrócił się do niego. I nie miał ust. Nie miał nawet ich zarysu. Jego twarz wyglądała tak, jakby nigdy ich tam nie było.
Jedyne czego nie rozumiał w żadnym stopniu to dlaczego Gosia jeszcze nic nie powiedziała. Pociągnął ją za rękę, bo patrzyła nieprzytomnie w dal, jak gdyby nic dziwnego nie działo się dookoła. A potem bliźniaczka się odwróciła i chłopiec przeraził się jeszcze bardziej. Zamiast (jak twierdzą nauczyciele) podobnej do niego dziewczynki na fotelu siedział Kot ubrany w jej bluzkę i jej spodnie i nawet jej buty. Przekrzywił głowę, uśmiechając się tym dziwnym pijacko-sarkastycznym uśmiechem.
- Coś się stało, mój drogi? – zapytał.
Jaś aż podskoczył na siedzeniu. To się nie mogło dziać naprawdę. Otworzył drzwi i spojrzał w dół. Byli dobre dwa metry nad ziemią. Może uda mu się jeszcze znaleźć drogę powrotną? Może Gosia czeka na niego na tamtym placu? Może, może, może. Przechylił się chcąc wyskoczyć, ale samochód zaczął się nagle podnosić i nie miał najwyraźniej zamiaru przestać.
Chłopiec obrócił się do siedzącego obok niego sierściucha, który z dziwnym zadowoleniem złapał go zbyt mocno, jak na dziewczynko-kota, za nadgarstek, a spod jego rękawów wylazły mrówki. Dużo dziwnych, kolorowych mrówek. Było ich tak dużo, że Jaś nie widział już nawet własnej skóry.
Krzyknął, szarpnął się, zupełnie zapominając o otwartych drzwiach, przechylił do tyłu za bardzo. Wyleciał z auta i spadał, spadał, spadał i spadał. Zamknął oczy, szykując się na zakończenie swojego życia, ale nie poczuł nic. A kiedy je otworzył leżał na trawie. Zielonej i do tego normalnej długości. Samochód zatrzymał się kilka metrów od niego. Margo otworzył drzwi, by wysiąść, ale w tejże chwili kolejna błyskawica przeszyła niebo i uderzyła w pojazd. Zniknął. Po prostu zniknął. Tak, jakby nigdy go nie było. Żadnego śladu po piorunie, żadnego śladu po uderzeniu, po prostu nic. Polana była pusta.
Właśnie! Polana! Ta, z której zabrał ich Margo. Ta, na której spotkali kota. Jaś obiegł ją dookoła w poszukiwaniu choćby śladów butów, ale nie znalazł nic. Znowu opadł na ziemię z rezygnacją i zamknął oczy. Nie wiedział, ile tak leżał, gdy nagle usłyszał dziwny głos:
- Ktoś tu chyba przesadził z ciastem piernikowym, hm?
Pytanie to zadał biały królik pochylający się nad nim z dezaprobatą wypisaną na twarzy.
- Królik! Jesteś tym królikiem! O tobie mówił Kot i Margo, tak? – zawołał, jakby nagle dostał zastrzyku energii.
- Nie wiem, jaki znowu kot i jaka Margot, ani jakim królikiem jestem. Nie wiem nawet dlaczego z tobą rozmawiam. – wzruszył ramionami. Gbur.
- Miałem cię znaleźć. Tak powiedział mężczyzna w białych okularach. – zapewniał dalej chłopiec, ale jego rozmówca nie był przekonany.
W końcu pacnął się łapą w czoło, co wyglądało nad wyraz komicznie – w końcu był białym królikiem – i z pobłażliwym uśmiechem wyjaśnił:
- Przesadziłeś z ciastem piernikowym, mój drogi. Lepiej już w racaj do domu, bo cię to wykończy.
Po tych słowach wszystko przyspieszyło tak, jakby Jasia wystrzelono z procy i cały krajobraz przepływał z taką prędkością, że drzewa, krzewy, budynki i w sumie wszystko zlewało się ze sobą.
Potem chłopiec podniósł się przerażony i odkrył, że siedzi na własnym łóżku, koszulka lepi mu się do ciała od potu, Gosia ze swojego łóżka patrzy na niego ze śmiechem, a mama, tuż obok niego, z pobłażaniem.
- Oj, Jasiek, mówiłam, żebyś nie jadł tyle ciasta na noc. Chodź, dam ci leki. – westchnęła i ruszyła do kuchni, gdzie leżała apteczka domowa.
Kiedy przechodził obok siostry zobaczył jak ta uśmiecha się lekko.
- Wołałeś coś o kocie i królikach, to pewnie przez to, że jutro idziemy ze szkoły do cyrku. No i piszczysz jak dziewczynka.
Czyli jednak słyszała.


Legenda:
Patryk Onyszko Darek Gołębiewski / Kumiko / Zhalia

* Dobrze znaną postać tegoż kota warto spotkać również w opowiadaniu A. Sapkowskiego Złote popołudnie. Niespodziewanie może objawić się tam jako patron piszących ;)




czwartek, 23 kwietnia 2020

Internetowe lektorium.

"Kaganek upadł prosto na stos ksiąg, które zwaliły się ze stołu i leżały z otwartymi stronicami na kupie. Oliwa rozlała się, ogień sięgnął zaraz do jakiegoś skruszałego pergaminu, który strzelił ogniem, niby garść wyschłych patyków. Wszystko to stało się w jednej chwili, z woluminów buchnął płomień, jakby te tysiącletnie stronice od wieków wzdychały do żaru i radowały się, zaspokajając nagle niepamiętne pragnienie gorzenia. [...] Jakaś księga starsza od innych spaliła się prawie od razu, wyrzucając wysoko język ognia. Delikatne ostrza wiatru, które mogły ugasić słaby płomyk, jeno rozniecały silniejszy i żywszy, a nawet prószyły z niego rozbiegającymi się na wszystkie strony iskrami. [...] Iskry przemknęły w stronę ścian i zaraz woluminy z innego arkadium zaczęły się skręcać w rozszalałym ogniu.[...] Uniosły się w górę leciutkie strzępy prawie spopielałego pergaminu, które szybowały niby nietoperze, powietrze zaś, sprzymierzone ze swoim powietrznym towarzyszem, zabierało je, by podpalały ziemską materię innych kart. [...] W mgnieniu oka to miejsce stało się ogniskiem, gorejącym krzakiem.[...] Biblioteka płonie!"
                                                                    
                                                                                               Umberto Eco  Imię róży (PIW, W-wa 1995, s.558 - 561)


Nasza biblioteka unosi się w chmurze. Ogień jej nie strawi, nie zmurszeje w pomroce dziejów, nie zniszczy jej wicher historii. Może ją rozwiać tylko niepamięć lub niewiedza. 
Warto więc wiedzieć i zapamiętać; korzystać z nieprzebranych zasobów, tropić, odkrywać, poznawać, przeglądać, czytać, czytać... 

https://polona.pl/                                                             
https://www.nac.gov.pl/                                                
https://culture.pl/pl                                                           

Współczesne biblioteki są intersemiotyczne. To skrót myślowy, który sami rozbudujecie odwiedzając adresy naszego wirtualnego lektorium. Nie popadając w natręctwo, nienachalnie zapraszam Was również (po raz wtóry:) do przeczytania posta Literatura, pismo i cała reszta karuzeli w zakładce Teksty. Ot, tak, tytułem niezobowiązującego wprowadzenia.
Miłej lektury. I nie zapomnijcie wyjść na spacer - już można :)

poniedziałek, 20 kwietnia 2020

Prywatne lektury. Introlektorium 1.

"Czytamy książki, aby dowiedzieć się kim jesteśmy i kim możemy się stać." 
                                                                     
                                                  Ursula Le Guin

Powyższe motto nie jest wprowadzeniem, a nawiązaniem. Odsyła do posta Literatura, pismo i cala reszta karuzeli, który znajduje się pod etykietą Teksty.




Książki mnie pochłaniają. Czasem mam wrażenie, że napawają się moimi emocjami niczym świeżym brytyjskim śniadaniem. Manipulując rzeczywistością cierpliwie czekają, aż rzucę je w kąt, by rozpocząć kwestionowanie własnego „ja”. Wydaje mi się, że te, po które sięgam, są bardzo niebezpieczne. Potrafią zmienić mnie, mój światopogląd czy odczuwanie rzeczywistości. Ale mimo wszystko pozwalają lepiej zrozumieć to, co mnie otacza i samą siebie, nawet kosztem wewnętrznej rewolucji.
                Pierwszą książką, która oddziałała na mnie bardziej niż wszelkie realne bodźce, była zatytułowana „Stan zawieszania”. To debiutancka powieść Saula Bellowa, późniejszego noblisty. Miałam akurat dziesięć lat, właściwie nie powinnam wtedy nawet wiedzieć o jej istnieniu, jednakże dziecięca ciekawość – i poczucie samotności jakie obecne we mnie było – zaprowadziły mnie aż do niej. Nie pamiętam dokładnego przebiegu fabuły, scen czy bohaterów drugoplanowych. To jedna z tych pozycji, gdzie nie pamięta się takich rzeczy, po niej pozostaje jedynie odczucie goryczy, pewnego obrzydzenia światem i małości własnej osoby. Tak też się stało.Świat wykreowany przez baśnie, wymyślne zabawy, beztroskość  - w jednej chwili pękł. Te kolory, tak wtedy intensywne, zaczęły się momentalnie oddalać, nie wiedząc kiedy, całkiem zniknęły. Byłam zagubionym dzieckiem, które sięgnęło po coś na kształt zakazanego owocu i utraciło dzieciństwo. To wszystko brzmi bardzo brutalnie, ale takie też było dla dziesięcioletniej dziewczynki. „Stan zawieszenia” w rzeczywistości nie jest tak „morderczą” książką, właściwie nie wiem jaki jest. Obiecałam sobie, że kiedyś do niego powrócę, ale jeszcze ten czas nie nadszedł. „Stan zawieszenia” stał się symbolem w moim życiu, personifikacją pewnych podjętych decyzji, ale czy jest pozycją wartą przeczytania? Saul Bellow to znakomity malarz ludzkich myśli. Uważam, że zetknięcie z depresyjnym światem mieszczącym się w głowie głównego bohatera, dla każdego może być wartościowym i filozoficznym doświadczeniem.
                „Teraz wystarczyło podnieść nogę i wejść do środka. Zrobiłam to.” Tak weszłam do Szafy, „Szafy” Olgi Tokarczuk. Do mistycznego świata włóczek, sukienek, garniturów, ale przede wszystkim namacalnej ciszy. To opowiadanie obudziło we mnie pewien literacki magiczny realizm. Spowodowało, że inaczej spojrzałam, na to co tworzę. Gdy bohaterów opowieści pochłania Szafa i stają się mniej realni od niej, z moimi też mimowolnie zaczęło tak się dziać. Ucieleśniałam wszystko, co spotykałam – guziki, ściany, dłonie, papierosy, rękawiczki, książki, góry, drzewa, pędzle, farby, dosłownie wszystko. Otworzyły się przede mną światy, których do tej pory nie znałam. Widziałam duszę we wszystkim, co martwe. Miałam wrażenie, że wszyscy jesteśmy przez przedmioty pochłaniani. To nie metafora konsumpcjonizmu, a prędzej ludzkiego przywiązania i nadawania rzeczom własnych definicji i wspomnień. Od momentu, gdy „Szafa otworzyła się przede mną […]” traciłam dystans do przedmiotów i wkrótce sama w nich zamieszkałam, jak bohaterowie w Szafie.
                Harukiego Murakamiego poznałam zupełnym przypadkiem, gdy jego książka zwyczajnie spadła z półki pod moje nogi. Tak oto tuż obok drobnych dziecięcych stóp leżała „Kronika ptaka nakręcacza” i swoją wyłuskaną okładką zachęcała do odkrycia. Niepewnie zaczęłam jej czytanie. Akcja rozpoczyna się od opisu gotowania makaronu. Śledząc wzrokiem kolejne wersy w pokoju zdawało się czuć zapach smażonych pomidorów i odgłosy wrzącej wody. Jednakże intuicja, po doświadczeniach ze „Stanem zawieszania”, kazała mi odłożyć tę książkę z powrotem na jej miejsce i czekać. Od tamtej pory „Ptak nakręcacz” nieustannie wołał mnie swoim skrzeczącym śpiewem. Z tej kroniki płynęło coś w rodzaju pożądania, a może przeznaczenia. W marcu tego roku postanowiłam raz na zawsze uciszyć szepty i domagania „Kroniki ptaka nakręcacza”. Był słoneczny dzień, usiadłam obok studni w moim ogrodzie i zagłębiłam się w historię Toru Okady. Od samego początku z książką łączyła mnie zadziwiająca, metafizyczna więź, po wejściu w nią, zrozumiałam dlaczego. „Kronika ptaka nakręcacza” opisywała człowieka, którego doskonale znałam, nie potrafiłam zrozumieć tak uderzającego podobieństwa – lubili to samo, myśleli tak samo, mówili tak samo, kochali tak samo. Powoli zaczynałam przypisywać każdy element historii do mojego świata i pewnym momencie miałam wrażenie, że ledwie się od siebie różnimy – granice zaczęły się zacierać. Nie widziałam już białych kartek, liter, swoich nóg opartych o studnię, zielonej połyskującej trawy. Byłam w świecie bardziej rzeczywistym od tego, w którym żyłam. „Kronika ptaka nakręcacza” to pozycja poruszająca tematy ludzkiej duszy, wyobcowania i wpływu małych rzeczy na resztę losu. To powieść refleksyjna, która wchłania w głąb siebie. Wyciąga z człowieka na powierzchnię szczerość i emocjonalność. Zaczyna stanowić element życia, włada nami. To niesamowite i ezoteryczne doznanie jest czymś w rodzaju nirwany, która zabiera nas w krainy obce, lecz piękne. Znak w moim umyśle jaki pozostawiła „Kronika ptaka nakręcacza” nieustannie przypomina mi, jak niezwykła może być codzienność oraz, że ten świat wcale nie jest normalny.
                Trzy książki, które zakorzeniły się głęboko we mnie, nadal oddziałują na moje myślenie i postrzeganie rzeczywistości. Uczucia, jakie doświadczyłam podczas czytania nich są niepowtarzalne i przejmujące. Nie bójmy się dać sobą zawładnąć. Tyle mówimy o dystansie do wielu rzeczy, ale czasami wystarczy go delikatnie skrócić, by poznać nowy świat, nowe emocje, nowego siebie. Niech książki nas pochłaniają, niech będą dla nas przeżyciem niezastąpionym, ponieważ, dzięki nim, możemy odkryć wieloświaty ukryte głęboko w nas samych. „Jestem tylko korytarzem, ścieżką dla człowieka, którym jestem”.[1]


                                                           Kumiko

               



[1] „Kronika ptaka nakręcacza” Haruki Murakami, Warszawskie Wydawnictwo Literackie, Warszawa 2013

czwartek, 16 kwietnia 2020

Videotopic 1

Realizm magiczny

Zaczarowana rzeczywistość - to wolny przekład z meta języka teorii. Poznawanie teorii wymaga rozumienia pojęć, które ją opisują. Słowa niezrozumiałe, to nieznane zaklęcia, broniące dostępu do... wiedzy. To jeden z działów realnej magii ;),
Dzieci, nawet znając niewiele słów, wiedzą, że w każdym lesie rośnie magiczne drzewo, a do zaczarowanej krainy można wejść przez szafę. (Jakaś Narnia może być też pod łóżkiem, albo we wzorze dywanu). To oczywiste.
Dorośli pamiętają, że to chyba możliwe, lecz nie wiedzą tego na pewno. Wiec, naukowo udowadniając świat, pozostawiają szczeliny dla zjawisk niewyjaśnionych. Ale pilnie pracują nad tym, żeby ich obecność naukowo uzasadnić. Sprawczą moc daje im wiedza. Nielicznym tę moc daje sztuka. Artyści, posiadając realną wiedzę o świecie, wędrują daleko poza jej horyzonty, urealniając wyobraźnię. To dziwne i niejasne.
"Realizm magiczny" jest pojęciem - zaklęciem, otwierającym przestrzeń przenikania się tego, co znane i oczywiste - a więc realnie możliwe, z tym, co dziwne i niejasne; nieprawdopodobne, nierealne w rzeczywistym świecie. Pytanie o wpływ mitów, folkloru, wierzeń i magii na dzieje tegoż świata odsyła do tradycji kultury. Odpowiedź dotyczącą wycinka tej tradycji określonego nazwą: realizm magiczny, znajdziemy w wielu opisach kierunku, na przykład tu:


oraz - dla bardzo wymagających, chociażby tu:


Własne wrażenia i emocje na pewno znajdziecie czytając:

- literaturę iberoamerykańską: Miguela Angela Asturiasa (noblista), Jorge Luisa Borgesa, Carlosa Fuentesa, Gabriela Garcię Marqueza (noblista), Julio Cortazara...

- książki takich autorów, jak: Michaił Bułhakow (Mistrz i Małgorzata), Salman Rushdie (Dzieci północy), Gunter Grass (Blaszany bębenek), Milan Kundera (Księga śmiechu i zapomnienia) ..

- znakomitą polską literaturę: Sklepy cynamonowe Bruno Schulza, Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk, Opowieści galicyjskie Andrzeja Stasiuka.....
......to tylko kilka tytułów; zapewniam, sięgniecie po następne :)

Oczywiście - kino:
- chronologicznie - ekranizacja Sanatorium pod klepsydrą, Wojciecha Jerzego Hasa (z 1973 r.) i tegoż reżysera Rękopis znaleziony w Saragossie (z 1964)

- filmy Federico Felliniego, np. A statek płynie (klasyka kina, warto znać)

- Emira Kusturicy, np. Arizona dream, Underground.. (moja osobista rekomendacja :))

- Jana Jakuba Kolskiego, Jańcio Wodnik, Historia kina w Popielawach, Jasminum...

Inteligentni ludzie nigdy się nie nudzą. Ale - gdyby brakowało Wam inspiracji, sprawdźcie, czy realizm magiczny jest dla Was. Bo - tak naprawdę, jego estetyka nie każdemu się podoba a konwencja  wielu irytuje. No cóż, prosta nie jest. Łatwo się tego nie czyta, ani nie ogląda. Ale kto powiedział, że ma być łatwo :)


poniedziałek, 13 kwietnia 2020

"Konkurs pod pretekstem" - tekst czwarty.

(Nadesłane 9 kwietnia)


Słońce już zachodziło, gdy przemykała oświetlonymi przez latarnie uliczkami. Chłodny wiatr muskał jej policzki, a pomarańczowe promienie wciąż jeszcze dawały trochę ciepła. Poprawiła cienką chustkę na szyi i przyspieszyła kroku. Budynki po obu stronach zdawały się nad nią nachylać. Masywne, ozdobione najróżniejszymi płaskorzeźbami. Jedna z nich, wyglądająca jak dziwna lekko przerażająca twarz, patrzyła na nią pustym wzrokiem. 
Dreszcz przeszedł dziewczynie po plecach. Naszło ją wrażenie, że poczuła czyjąś obecność. Czyjś ledwie słyszalny szept rozbrzmiał gdzieś obok jej ucha. Obróciła się gwałtownie, ale nikogo tam nie było. Jedynie kwiecisty wzór wykuty na ścianie kamienicy. Poruszyła ramionami próbując pozbyć się nieprzyjemnego uczucia. Wszystko jest okej powtarzała sobie w myślach.

Zapewne zupełnie nie zwróciłaby na to wszystko uwagi, gdyby nie powtarzało się to za każdym razem, gdy tamtędy przechodziła. Zazwyczaj zrzucała winę na ludzi dookoła. Było ich pełno, śmiali się, rozmawiali, krzyczeli na siebie albo nieznośnie głośno puszczali muzykę. Łatwo było uznać, że chichot za twoimi plecami to tylko banda rozbawionych czymś dzieciaków. Ale teraz było całkiem pusto. Ludzie w ogóle dziś nie wychodzili na ulice. W samym centrum już było ich mało, ale tu, zdawało się, nie było nikogo od poprzedniego dnia albo nawet tygodnia.

Nic więc dziwnego, że w głowie dziewczyny pojawiły się na powrót wszystkie te historie o duchach kamienic zasłyszane, gdy jeszcze rodzice wierzyli, że uda im się ją trochę postraszyć bajkami. Ale to tylko głupie miejskie legendy, którymi chwali się każdy przewodnik oprowadzający turystów. Według niej kamienice przy tej jednej ulicy żyją. W pewnym sensie. Jak gdyby zaklęte w nich były dusze mieszkańców. Obserwują przechodniów, a jeśli uznają za stosowne próbują nawet nawiązać kontakt. Wabią do wnętrza budynku i ludzie nigdy już stamtąd nie wracają. Bzdurne historyjki. Przecież tam mieszkają ludzie. W nocy śpią, a rano wychodzą do pracy. Jakoś udaje im się wydostać z tej „niebezpiecznej pułapki”. Czyli nic tam nie ma, straszne bajki dla dzieci rozbrojone.

Więc co właściwie słyszy? Co wydaje jej się, że słyszy? Dlaczego czuje chłód przeszywający ją na wskroś pomimo ciepłej kurtki i chusty na szyi? I dlaczego zaczęła się bać? Wzięła kolejny wdech, jakby ten miał być jej ostatnim. Po raz kolejny obejrzała się za siebie z nadzieją, że zobaczy kogoś… żywego. Pusto. Pusto, pusto i jeszcze raz pusto. Dłonie zaczęły jej się trząść. To przecież taka krótka uliczka, tylko sto metrów. To tylko sto metrów. A jednak czas dłużył się nie do wytrzymania. Powietrze zrobiło się zimne, co najmniej jakby temperatura spadła o kilka stopni. Wiatr zawiał muskając jej dłonie, jak gdyby czyjeś wyziębione palce chciały złapać ją za nadgarstek. Mimowolnie naciągnęła mocniej rękawy, a po chwili  ukryła ręce w kieszeniach. Latarnia obok niej zaczęła niepokojąco migać po czym bez ogródek po prostu zgasła. Dziewczyna poczuła, że cała drży. Dwadzieścia metrów, powtarzała sobie już nie tylko w głowie, ale zwyczajnym szeptem.

Im bliżej wyjścia z uliczki była, tym pewniej stawiała kroki. Tym bezpieczniej się czuła.

Gdy zostawiła przeklęte sto metrów za plecami kamień spadł jej z serca, a z każdą chwilą uspokajała się bardziej.

Rąk z kieszeni nie wyjęła póki nie doszła do domu.

A duchy kamienic zaklęte w rzeźbach i fasadach wciąż wyczekiwały kogoś, kto nie zapomniałby o ich istnieniu.


                                                                   Zhalia



Jeśliby szukać przyczyny - to chyba czas Świąt Wielkanocnych sprawił, że powyższy tekst czekał na publikację od czwartku. Jak wiadomo, czas świąteczny odwraca reguły powszednie. Tym samym, ponieważ minął i dzisiaj mamy poświąteczny wtorek, przywracamy zwykły tryb czasu ;) 

Pierwszą edycję "Konkursu pod pretekstem" zamykamy. Proszę nie zawieść autorów i pisać komentarze do konkursowych tekstów. Ich ilość wskaże nam ten najbardziej poruszający; wybór należy do Was.  Zapraszam, to satysfakcjonujące - oddać głos w słusznej sprawie. 

Głosujemy do 20 kwietnia 2020. 

Więcej szczegółów w zakładce "Konkursy"




środa, 8 kwietnia 2020

Pisanka z zającem

Krzątając się wokół wielkanocnego stołu, z pewnością dokładnie rozważymy zasadnicze pytanie w kwestii pochodzenia drobiu oraz szerzej - zagadnienie przyczyny i skutku.. Jego sens nie ma wiele wspólnego z przyjętą symboliką Świąt Wielkanocnych, choć jajko, jako element dylematu, niewątpliwie dla symboliki wiosennych Świąt jest ważne.  Co innego zając. Ważny, czy można go pominąć?  Właściwy to moment, żeby skupić się na tym interesującym problemie. A więc: ma zając być, czy nie musi? Nie musi, ale są tacy, którzy na niego czekają. I na to, co przynosi. A co przyniesie? Na początek sprostowanie. Nie jest figurą Świąt, a tylko symbolem radosnego świętowania. 
Z powagą Wielkiej Nocy nie ma nic wspólnego, ale pojawia się już od starożytności w wielu kulturach ( przykładowo - jako ulubione zwierzę anglosaskiej bogini wiosny - Eostre, od której imienia wywodzi się nazwa świąt: Easter - Wielkanoc) symbolizując płodność, odrodzenie i dobrobyt. 
Przez odlegle paralele trafił nie tak dawno (na początku XX wieku, z Niemiec) do naszych ogródków, gdzie dzieci szukając w wielkanocny poranek prezentów od " Zajączka", znajdują wiele radości. Sześcioletni znawca zagadnienia, rozstrzyga je w prosty sposób: "...No, to taki Mikołaj, tylko przychodzi na wiosnę".
W każdym razie - pojawia się. Zając lub królik (kto tak naprawdę wie, czym się różnią?), staje się zwyczajowo wszechobecny, bo jego wizerunki w gronie kurczaczków i baranków należą do popularnej ikonografii wielkanocnej. 
Dla nas, szczególnie ciekawy jest fakt, że zające i króliki od tysiącleci zostawiają swoje tropy w literaturze.
Kto czyta od dzieciństwa, na pewno spotkał się z gromadą literackich postaci o długich uszach i wyrazistych charakterach. Uosabiają ludzkie przywary i cnoty lub magiczno - fantastyczne cechy, często łącząc je w niepowtarzalny sposób. Zapraszam: królik - dobry przyjaciel Kubusia Puchatka, inny królik - niesamowity, jak wszystko w Krainie Czarów Alicji, królik Piotruś z opowieści Beatrix Potter oraz wielu kicających bohaterów aż po czasy Ezopa i jego "Żółwia i zająca".
Królik, a więc i zając, pominąć się nie da. Mam nadzieję, że do Was też przyjdzie w tę Wielkanoc. Niech przyniesie Wam wiele radości.



wtorek, 7 kwietnia 2020

Wiosn@

 Niejako obok; jakoś z boku; zupełnie nie na swoim miejscu. Wycofana, subtelnie przypomina o sobie ciepłem i zielenią za oknem. Wyglądamy przez nie czasem, zamieniając swetry na koszulki zakręcamy kaloryfery i też zieleniejemy - to zazdrość na wspomnienie normalności. Niektórzy przybierają kolor purpurowych pąków - ze złości, czując bunt wobec wymuszonej sytuacji.
Po czym, zniechęceni, zaciągamy zasłony, opuszczamy rolety - bo jasne wiosenne światło razi w oczy i odbija się w innym oknie, ku któremu odwracamy się z uwagą. Tam pora roku ma niewielkie znaczenie, a klimat zależy od naszego wyboru. Wybieramy więc swoją nową codzienność w błękitnej poświacie ekranu. 
Cóż za czarna wizja!
Wiosna ćwierka na parapecie i wystarczy otworzyć okno, żeby wleciała do naszego domu, który nie jest wcale klatką, tylko schronieniem. Przy okazji, warto otworzyć głowę, żeby wywietrzyć z niej zaduch wątpliwości. J e s t  wiosna i w następnym roku też  b ę d z i e. Zauważmy ją dziś; niedobry stan zmieni się na lepszy. Wiosenny stan ducha - i wszystko się zmieni. 
Inaczej zmienimy się my - w ćwierkające internetowe byty. Wyślijcie do znajomych tweeta w tej sprawie. I otwórzcie okno na oścież!



niedziela, 5 kwietnia 2020

"Konkurs pod pretekstem" - tekst trzeci.

Recenzja życia. Chaotyczna narracja, morału brak.

    Tyle z recenzji życia. Ale czy ktoś kiedyś recenzował śmierć?
    Myślę, że śmierć ma puszyste łapki o miękkim podbiciu, ruchliwe długie wąsy, aksamitne wnętrze uszu i bystre oczy, które rozumieją wszystko, a to znacznie za dużo. Czasami się taka otrze o człowieka zatrzymującego się na odpoczynek poza szlakiem górskim, przebiegnie po stopie złemu olbrzymowi z baśni, przemknie między nogami przechodniów po wyłożonym kostką rynku. Czasami przyjdzie po kota.
     Nie wiem jak umierają ludzie. Z tego co czytałem, robią to głośno i burzliwe, walcząc do ostatnich chwil. Z tego co widziałem najpierw grzebią swoich poległych przyjaciół, potem wdrapują się na górę, zwracają głowę ku ukochanej Francji a serce ku Jerozolimie i łamią miecz z relikwią: kciukiem jakiegoś świętego, żeby nie dostał się w ręce Saracenów. Z tego co słyszałem, krzyk jednego umierającego człowieka porusza bardziej niż wydrukowane ogromne liczby poległych na froncie żołnierzy. Z tego co mi mówiono, ludzie umierają zawsze nagle i niespodziewanie. Być może i nawet oni sami się tego spodziewają, ale o śmierci mówi się zawsze z perspektywy obserwatora, z osoby trzeciej, która zostaje jeszcze chwilę po tej stronie i stara się jak najdokładniej zapisać obraz odchodzącego w pamięci. A śmierć siedzi wtedy spokojnie obok i czyści sobie grzbiet językiem.
  
    Taka śmierć przyszła po mojego kota. Lat 18 i pół, tyle co ja. Powiecie że to dobry wiek jak na kota i będziecie mieć rację. Powiecie, że pewnie miał dobre życie pełne tłustych myszy, nieostrożnych wróbli oraz chętnych do głaskania dłoni i będziecie mieć rację. Powiecie, że teraz umiera zbyt wielu ludzi żeby przejmować się jednym kotem, że w każdym domu panuje teraz lęk i smutek, że jedno mruczenie mniej to nie jest koniec świata i być może będziecie mieć rację. Jeśli koniec świata nadszedł, to tylko dla niego, wraz z końcem dziewiątego życia. 
    Człowiek godzi się z tym. Irytuje jedynie, że nie da się dać zwierzęciu tyle ciepła i serdeczności, ile samemu się od niego otrzymuje. Nawet w ostatnich chwilach. Można tylko głaskać wiszące na chudym szkielecie futerko, uspokajająco patrzeć w zielone, zaropiałe oczy o rozszerzonych źrenicach i nie obwiniać go, że zaraz będzie mieć wszystko za sobą, a ciebie zostawia tutaj samego, w pokoju pełnym niemruczenia, niekichania, niemiauczenia, bez śladów łap na świeżo umytej podłodze, bez sierści na ubraniach. I każe ci samemu znosić ten bałagan ciszy. Umrzeć- tego nie robi się człowiekowi.
   
   Niedawno znalazłem trzy figurki kotów robione przez dziewięcioletnią wersję mnie. Sklejone z papieru, dwustronnie pomalowane i włożone w stojak na papierowe pionki w grach planszowych, sztuk trzy. Grafitowa, ruda i czarno-biała. Pisałem im dialogi, nagrywałem filmiki, zmuszając do dubbingu dziadków, rekonstruowałem sceny przeczytane w książkach Tomasza Trojanowskiego. Po śmierci mojego kota na nowo znalazłem te zbiory opowiadań, zakopane w domowej biblioteczce. W twardej okładce z dużymi literami, brudne od dziecięcych paluchów, sztuk trzy. Powinienem czytać „Mistrza i Małgorzatę” ale zamiast przenieść się do Gribojedowa, otworzyłem drzwi małego domku, żeby na powrót posłuchać mądrości Zofii, Hermana i Gienka. Ich historie opowiada Duży - właściciel ręki do głaskania.
     Podobno pisanie dla dzieci jest bardziej wymagające niż pisanie dla dorosłych. Ciężko mi teraz powiedzieć co tak szczególnie lubiłem w tych opowiadaniach, że potrafiłem zatopić się w nich bez reszty i oddać im prawo do bycia pierwszą, prawdziwą i jedyną rzeczywistością, całkowicie zapominając że trzeba jeść, rozwiązywać zadania z dodawania do dwudziestu i myć zęby. Nie umiem określić procesów jakie działy się z tyłu mojej głowy, kiedy słowa płynnie zmieniały się na obraz. Nie wiem też skąd dorośli pisarze wiedzą co spodoba się dzieciom i jak obraz tych fantazji chaosu przekładają z taką skutecznością na słowa. To obieg zamknięty, bez strat energii, jestem tego pewien, ale nie umiałbym zapisać go żadnym równaniem. Chyba najbardziej w tych książkach lubiłem to, że były prawdziwe. Że Henio siedzący na oknie, nastroszony i czerwony, przypominał piwonię ostrokwiatową i faktycznie, mój kot na parapecie też wyglądał z zewnątrz jak nowy gatunek kwiatu, wymagający w hodowli i pielęgnacji, niezwykle natomiast ciekawski, jak tylko rośliny doniczkowe być potrafią. Że Herman przedstawiając wykład o zwiększaniu powierzchni do głaskania metodą przyjmowania większej ilości pożywienia, pokrywał się w mojej głowie z obrazem czarnego łebka mojego kota wystającego zza ściany na dźwięk otwierania lodówki. Że Zofia starająca się każdy dzień uczynić dniem kota miała w mojej wyobraźni spojrzenie bliskiego mi sierściucha, oczekującego na porcję głaskania i atencji, wielce zażenowanego, gdy tego nie otrzymywał. Dzieci nie dają się oszukać, od razu wyczuwają fałsz.
    Jest pandemia i nie wolno podróżować. Ja jednak złamałem zakaz w ten weekend, wybierając się w odwiedziny do moich starych znajomych. Dziesięć lat, a oni dalej niezmiennie na mnie czekali w tym samym miejscu i tej samej kondycji, z dumnie podniesionymi ogonami na parapecie okna w kuchni.

    Śmierć oblizuje brudne od mleka wąsy i mruży oczy, patrząc pod słońce. Koścista ręką w czarnym płaszczu głaszcze ją po hebanowej głowie. Potem śmierć wskakuje na kościste kolana i znajduje sobie wygodne miejsce w zagłębieniu materiału. Mruczy. 


                                                         Patryk Onyszko



Odsłona trzecia. 
Zmuszona do milczenia, milczę. Wy nie musicie, więc piszcie, bo przecież nie sposób się nie odezwać. No, chyba, że coś człowieka zmusi.

warsztatyliterckie.mdk@wp.pl

Do 10.04.2020 trwa pierwsza edycja "Konkursu pod pretekstem" . Wszystko o tym w zakładce "Konkursy"

"Konkurs pod pretekstem" - tekst drugi.


Było to w maju dziewięćdziesiątego pierwszego roku. Jadł obiad w pobliskiej stołówce wraz ze swoją przyjaciółką. Byli właśnie w trakcie rozmowy. Opowiadała mu jak zmieniła swoje podejście do życia, jak stopniowa odcinała się od bodźców i wyrzucała wszystkie rzeczy z szafy.

- Zostawiłam tylko parę koszulek, dwa swetry i trzy pary spodni – mówiła z podziwem w głosie –wiele z nich udało mi się sprzedać, więc za zarobione pieniądze kupiłam bilet do Kambodży. Gdy wróciłam czułam się oczyszczona – opowiadała długo jak medytowała w towarzystwie pięknych krajobrazów, jak odcinała się od świata i po raz pierwszy czuła, że żyje.

                Słuchał tego bez jakiegokolwiek przejęcia. Przeżuwał marchewkę, jedynie przytakując na, ekspresyjne i przepełnione entuzjazmem, wypowiedzi kobiety. Miał wrażenie, że była ona jednym z wielu przykładów, zmanipulowanej - chwytliwymi, kolorowanymi reklamami obiecującymi spokojne i odmienione życie - jednostki. Ona od zawsze taka była. Co parę miesięcy, gdy się spotykali, przywoziła mu nową ideologię - z początku szczelnie zapakowaną. Później siadali razem do posiłku. Kobieta powoli uchylała mu jej treść, niewinnymi zdaniami, by następnie przejść do obszernych historii, które podawała wraz z pieczenią do stołu.

                Wiele lat temu był w niej zakochany, w jej zmienności i spontaniczności, lecz owa spontaniczność szybko przekształciła się w przewidywalne działania. To była jej codzienność, co przestało zaskakiwać nie tylko jego. Brakowało mu prostych rozmów lub chwili ciszy, więc z intensywnej, dobrze zapowiadającej się relacji, przeszli na sporadycznie utrzymywany kontakt. Nie czuł, że jej potrzebuje, ale miał wrażenie, że ona nie ma z kim dzielić się swoimi ideologiami, dlatego nie odchodził i słyszał co mówi.

- Myślę, że w końcu odnalazłam siebie i to na czym mi najbardziej zależy – mówiła z pełną powagą, przy każdym spotkaniu. Na stołówce dziewięćdziesiątego pierwszego roku też padły te słowa z jej ust. Gdy zapłaciwszy za rachunek wyszli, rzuciła szybkie „Musisz koniecznie tego spróbować” i znów rozstali się na kolejne parę miesięcy. On wrócił do swojej monotonności życia urzędnika skarbowego, a ona oddała się kolejnym poszukiwaniom idei.

                Zmierzając w stronę swojego mieszkania spoglądał na krzyczące wokół reklamy, ogłoszenia, neony zachęcające do odwiedzenia klubów, trąbiących i hamujących aut, przepychających się ludzi stale gdzieś pędzących. Krzyki z pobliskich restauracji, płaczące dzieci i niebieskie poświaty telefonów. Wtedy pomyślał o swojej przyjaciółce i jej idei minimalizmu. Zaczął się zastanawiać jak żyłoby się mu w Kambodży z dala od cywilizacji.

                Gdy wrócił do mieszkania nadal myślał o odizolowanych miejscach na ziemi. Mimowolnie spojrzał na swoje półki, które przepełnione były książkami, teczkami z różną zawartością i paroma figurkami z jakiś podróży.  Spoglądając na komodę przyszło mu na myśl, że o wielu z nich już dawno zapomniał, a co dopiero używał. Później przeszedł do szafy, w której cisnęły się eleganckie koszule i swetry. Patrząc na nie, doszedł do wniosku, że nie widzi tyłu szafy, nigdy jej nie widział. Długo wpatrywał się w wiszące ubrania, szukał w nich siebie, wspomnień lecz prócz koszul nie dostrzegł nic.

                Następnego dnia tuż po przebudzeniu długo wpatrywał się w ścianę, było tam zupełne nic. Poczuł, że czuje coś dotąd nieznanego, a jednocześnie tak bliskiego, jakby samego siebie. Po wstaniu podszedł do swojej drewnianej szafy, która w promieniach porannego światła, nabrała masywnego kształtu i nasyconego koloru ciemnego drewna. Otworzył ją, wyjął wszystkie koszule i zobaczył wnętrze szafy. Było jasne i niezadbane, jakby wyżarte przez korniki. Dotknął opuszkami palców drewnianej powierzchni. Stwierdził, że jest zbyt piękne, by je zasłaniać. Tak pozbył się większości swoich ubrań, zostawił jedynie trzy koszule i dwa swetry. Teraz codziennie otwierając szafę, mógł przyglądać się jej majestatycznemu wnętrzu.

                W ciągu kolejnych dni oddał wszystkie swoje książki do pobliskich bibliotek, na półkach widniały tylko dzieła Dostojewskiego, pierwszego poważnego pisarza, z którym się zetknął. Figurki i dokumenty też poznikały. Sam już zapomniał co właściwie z nimi zrobił. Ale dla niego nie było to istotne, chciał widzieć ściany i wnętrze szafy.

                Wkrótce sama szafa zaczęła stanowić dla niego irytujący, wręcz przytłaczający, bodziec. Z początku wciągnął ją do salonu, by w jego sypialni pozostało jedynie łóżko. Gdy nie był akurat w pracy, cały wolny czas spędzał na wpatrywaniu się w białe ściany i sufit. Miał wrażenie, że prowadzi z nimi dialog, że są siłą, która majaczy na granicy metafizyki. Dotykał ich, krzywych białych, pustych ścian, gładził je, ale przede wszystkim patrzył. Błądził wzrokiem po ich chropowatej strukturze, dziwiąc się jak bliskie stają się dla niego. Zaczęły być ludzkie.

                Pewnego dnia przestał w ogóle wychodzić z pokoju. Powoli pochłaniany przez ściany i sufit, pragnął na zawsze się z nimi połączyć. Czuł niezmierzoną tęsknotę za tym, co mówią ściany. Rozmawiały z nim językiem obcym dla wszystkich, ale on rozumiał i przeżywał. Desperacko chciał dostać się do miejsc z opowieści ścian. Pogrążony w strachu przed rzeczywistością, uciekał w chłodne ramiona bieli. Tam czuł się bezpiecznie.

                We wrześniu dziewięćdziesiątego pierwszego roku ściany przywołały go do siebie. Wiedział, że pora udać się w miejsce, o którym tak długo szeptały mu ściany. Tego wieczora długo gładził ich powierzchnie, z czułością w głosie zapewniał, że niedługo wróci. Zdawało się, że z każdym jego słowem i ruchem dłoni, staje się biały jak one. Pokój owiały ich wzajemne szepty, a biel ogarniała wszystko co napotkała. Odchodził…

                Parę miesięcy później do jego mieszkania zapukała przyjaciółka, koniecznie chciała mu opowiedzieć o nowej idei, na którą natknęła się w Hiszpanii. Nie odbierał telefonów, ani nie otwierał drzwi. Nie do końca wiedziała co się dzieje. Zadzwoniła do biura, w którym pracował, powiedzieli jej, że odszedł w czerwcu, co bardzo ją zdziwiło. Postanowiła poinformować policję o niepokojącej ją sytuacji i poprosiła o otworzenie jego mieszkania, ale odmówili. Wnet przypomniało jej się, że zawsze był ubezpieczony na każdą możliwą sytuację. Kiedy się ze sobą spotykali napomknął jej, gdzie chowa zapasowy klucz– za obrazem, wiszącym na klatce. Wiedział, że to bezpieczne miejsce, obraz był nudny i wtapiał się w komunistyczny wygląd klatki schodowej. Po wejściu do mieszkania zastała nienaturalnie postawioną szafę. Powoli ruszyła do sypialni. Jego już nie było – biały tynk wypełniał jego usta, uszy i dziurki od nosa. Kończyny wygięte były w stronę ścian, jakby kurczowo próbowały złapać się za nie. Wokół leżały kawałki farby, a okno było zasłonięte, jedynie w rogu pokoju majaczył „Idiota” Dostojewskiego.

                    Kobieta nie potrafiła zrozumieć zastanego obrazu. Jej przyjaciel, człowiek, którego znała od lat, przypominał obecnie zjawę wyżeraną przez larwy. Wyglądał równie strasznie jak żałośnie. Wszytko, co zastała we wrześniu dziewięćdziesiątego pierwszego roku w mieszkaniu swojego przyjaciela, było niepojęte. Nikomu później nie opowiedziała o tym, co zobaczyła. Zaszyła się na resztę życia w swoim niezrozumieniu, a twarz wypełniona białym tynkiem nawiedzała ją w snach...

Wrzesień dziewięćdziesiątego pierwszego roku.

Ściany szepczą tajemnicze historie -

O miejscach jak ze snów.

Dają ci poznać samego siebie.

Prowadzą w ich skórę

Chropowate ciało.

Wrzesień dziewięćdziesiątego pierwszego roku.

Ściany zdradziły już wszystkie tajemnice

I zabrały ze sobą człowieka

W te senne miejsca.

Ściany szepczą historie…

Ściany cię wysłuchają…

Ściany złagodzą twój ból…

Wrzesień dziewięćdziesiątego pierwszego roku…

                                                                                                       Anna Mularczyk




Oto drugi z tekstów "Konkursu pod pretekstem". Podobnie jak poprzedni, inspirujący do dzielenia się własnymi przemyśleniami. Komentując, złamałabym jednak zasady ustanowione dla oceny opublikowanych prac. Ale - Was serdecznie zapraszam do zamieszczania uwag i refleksji w komentarzach. Chcemy, żeby konkursowe teksty były nie tylko pretekstem dla autorów do przedstawienia ich głosów w literackiej polemice z rzeczywistością, lecz również powodem do wspólnej dyskusji.

Zapraszam wszystkich (nie bądźcie   a ż   t a k  samokrytyczni :) do nadsyłania Waszych "pretekstualnych" tekstów na adres:

warsztatyliterackie.mdk@wp.

Konkurs trwa do 10.04.2020

Więcej informacji w zakładce "Konkursy". Do dzieła!





piątek, 3 kwietnia 2020

"Konkurs pod pretekstem" - tekst pierwszy.


Bolesławiec, 31 marca 2020 roku
                Moje miasto zamknięto. Przez całe swoje niedługie jeszcze w sumie życie, słyszałem nawoływania, aby wychodzić z domów, nie spędzać ciągle czasu w telefonach i jak najwięcej się ruszać. Teraz jest inaczej.
            Ulice mojego miasta opustoszały. Przerażeni najazdem niewidzialnego wroga, wobec którego tak samo bezsilne są i karabin, i pióro, ludzie pochowali się w swych domach. W poniemieckich kamienicach, w komunistycznych blokowiskach, w nowoczesnych blokach… Na ulicę w ten piękny dzień wychodzą tylko albo ci nieliczni, których czworonożni przyjaciele do tego zmuszają, albo ci – już liczniejsi – nie przejmujący się wirusem, którego przecież nie widać i który przecież ICH na pewno nie dopadnie. Wszędzie widać radiowozy policji i straży miejskiej, pilnujące, aby ludzie nigdzie się nie gromadzili. Po mieście, w którym spędziłem całe swoje życie – i czego ani myślę zmieniać, więc być może spędzę tu jeszcze sporo czasu – mogę się poruszać swobodnie w zasadzie już tylko z przepustką, jaką jest mój biały maltańczyk, wymagający spaceru i świeżego powietrza. Nie wolno mi się do nikogo zbliżyć bardziej, niż na półtora metra, a od jutra nawet i na dwa metry. W moim mieście nie przywitam się już z kolegą uściskiem dłoni, możemy co najwyżej stuknąć się łokciami. Nie mogę przy pożegnaniu przytulić swojej przyjaciółki, mógłbym przecież tym miłym gestem narazić ją na duże niebezpieczeństwo, ona mnie zresztą też. Wrota archiwum, którego tajemnice odkrywam już od roku, pozostają dla mnie zamknięte, zazdrośnie ukrywając przed światem zagadki przeszłości tego miasta. Teatr, miejsce będące dla mnie od lat drugim domem, od kilku tygodni świeci pustkami. Publiczność świeci pustkami, pracownia literacka musiała ewakuować się na wadliwe internetowe łącza, zapadła żelazna kurtyna… W starym kościele, miejscu gdzie byłem chrzczony i bierzmowany, gdzie moja modlitwa i ta bardziej już świecka myśl wplatały się od dawna w wielopokoleniowy, wielojęzyczny łańcuch ludzkich przeżyć i przemyśleń, kapłanom może towarzyszyć już tylko piątka wiernych. W bibliotece zapanowała grobowa cisza, gdy my, mniej lub bardziej zapaleni miłośnicy słowa już nie tylko Bożego, ale i wszelkiego innego, zostaliśmy oddzieleni od naszej książnicy. Od jutra ostatecznie z naszych ulic mają zniknąć rowery; nie będzie już biegaczy przy mojej ulicy, w sklepach nie będzie już mogło przebywać więcej, niż dziesięć osób na raz, a w niektórych nawet nie więcej, niż trzy. Ze znajomymi mogę rozmawiać już tylko przez Internet, wiele radości sprawiają mi teraz rozmowy, nieraz bardzo długie i owocne, przez kamerki, odtwarzacze głosowe, komunikatory...
Jest jeszcze światełko nadziei. Na krzakach i drzewach rosną, jak zawsze o tej porze, zielone liście, dnie się wydłużają, nadal słychać śpiew ptaków, szczęśliwych istot, których niewidzialny wróg nie dosięgnie i które mogą nadal cieszyć się wolnością. Dziś to one, skrzydlate istoty, są panami mojego miasta. Tymczasem w  zamkniętym muzeum nadal spoczywa stara kronika, spisana przed wiekami przez tutejszego pastora. Świadek niejednej zarazy i klęski, świadek niejednego powstawania naszego Miasta-feniksa z popiołów. Obyśmy tym razem powstali, lepsi, niż ci, którymi byliśmy dotąd.

                                                                                   Darek Gołębiewski


Powyższy tekst jest pierwszym nadesłanym na "Konkurs pod pretekstem".
Prosimy o opinie w komentarzach; wskażą autora, który najbardziej poruszył czytelników.
Konkurs trwa do 10.04.2020. Więcej szczegółów w zakładce Konkursy.


środa, 1 kwietnia 2020

Poeta doctus i metoda żalu.

Odbyliśmy wczoraj bardzo interesujące spotkanie, za które Wam dziękuję :)
 Wiele inspiracji i przyjemność dyskusji - to sedno naszej wirtualnej obecności w jednym miejscu i czasie. Pozostajemy na łączach - a łączy nas wiele. Zainteresowania, poczucie humoru... Ta nowa sytuacja również. Łączy nas czas środkowoeuropejski, A dystans odległości nie ma znaczenia - łączy nas internet, a (w znaczeniu informatycznym) - internet to przestrzeń adresów IP.  W sumie...
Łączy nas przestrzeń - czy to nie fantastyczny współczesny topos literacki?
(W znaczeniu literaturoznawczym - topos - locus communis, to miejsce wspólne. Sprawdźcie w słowniku)


treny kochanowski – Szukaj w Google


 Dopowiedzenie i rozszerzenie tematu, który nam się niespodziewanie objawił wczoraj - dla zainteresowanych)*


https://epodreczniki.pl/a/od-urszuli-do-hanny-treny-jana-kochanowskiego-jako-cykl-poetycki/DPNQXKvVP  - KOD DOSTĘPU: 474179  jest ważny godzinę (10.40 - 11.40). Potem można stronę odczytać, ale nie można aktywnie na niej pracować. 


http://bazhum.muzhp.pl/media//files/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1968-t59-n3/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1968-t59-n3-s55-79/Pamietnik_Literacki_czasopismo_kwartalne_poswiecone_historii_i_krytyce_literatury_polskiej-r1968-t59-n3-s55-79.pdf

oraz:
JERZY  ZIOMEK   RENESANS  (PWN, W-wa 1995, str.316 - 326)

SŁOWNIK  LITERATURY  STAROPOLSKIEJ  (red. T. Michałowska, Ossolineum 1998, str. 449 - 452 i str.992)


* Oczywiście, wiem, że wszyscy macie szerokie zainteresowania :)

Kartka z kalendarza.

  Zobacz, ile jesieni! Pełno jak w cebrze wina, A to dopiero początek, Dopiero się zaczyna. Nazłociło się liści, Że koszami wynosić, A trawa...